czwartek, 1 września 2011

Kieł.

To był jeden z najbardziej wstrząsających filmów jaki widziałam. A może nie jeden z, tylko najbardziej tragiczny. Zaczyna się niewinnie, ale już za chwilę to, co się dzieje na ekranie, wbija w fotel. I nie mówię to o efektach specjalnych, super kostiumach czy kreacjach bohaterów. Nie, nie. Nic takiego tam nie ma. Mówię o fabule. Film opowiada o rodzinie: rodzice, dwie córki, syn – wydawałby się całkiem normalnej, jakich wiele na świecie, mieszkającej w dużej rezydencji na obrzeżach miasta. Coś tu jednak nie gra. Dzieci, a raczej nastolatkowie, wymyślają dziwne gry dla zabicia czasu, do syna przyjeżdża Christina by z nim uprawiać sex [jednak, gdy okazało się, że za bardzo ingeruje z życie rodziny, ojciec skutecznie się jej pozbywa…], w domu rzeczy mają swoje nazwy, kompletnie inne niż te których się używa [np. na pytanie syna co to jest upiór, matka odpowiada „kwiatek z żółtymi płatkami”..]. Dzieci są całkowicie odizolowane od świata. Matka prawie – ma dostęp do telefonu, a dzwoni tylko i wyłącznie do swojego męża. Bezpiecznie posiadłość można opuścić tylko w samochodzie – tak twierdzi głowa rodziny. Dostać można się do niego tylko w momencie, gdy wypadnie kieł.. Nie ważne czy prawy czy lewy. W końcu dochodzi do tego, że jedna z córek pozbywa się kła.. Ten film pokazuje jak łatwo jest kontrolować życie ludzi odosobnionych od społeczeństwa, jak można wmówić im absurdalne wyjaśnienia na wszystkie zagadnienia [np. motyw z kotem]. Jednak prędzej czy później znajdzie się jednostka, która się zbuntuje, wyłamie. Myślę, że spokojnie sytuację w tej podstawowej komórce społecznej można porównać do funkcjonowania niektórych reżimów. Po wyjściu z kina nasunęła mi się taka myśl: trzeba być nieźle posranym by wymyślić taki scenariusz. Taki straszny, a jednak do głębi poruszający i spełniający chyba swoje założenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz